"Właśnie nadeszło Kiedyś i nic się nie
zgadza."
— Wojciech Kuczok
— Wojciech Kuczok
Prócz tego, że w całym budynku
można było odczuć zapach stęchlizny i gnicia, każdy centymetr podłogi jaki
dotykało moje obuwie skrzypiał drażliwie. Nie miałem zastrzeżeń co do tego, że
przez ostatnie lata nikt nie zamieszkiwał mojego dawnego domu, ale brakowało tu
kobiecej ręki, która zapanowałaby nad tym chaosem. Wszystko przypominało
średniowiecze i ponury zarys gotyckich fresków. Nie miałem pojęcia w jaki
sposób dojdziemy z tym wszystkim do porządku, bez podstawowej pomocy budowlańców
i projektantów. A Itachi uparł się, że nikt nie powinien mieć tu prawa wstępu,
ze względu na ważne dla nas wspomnienia.
Wspomnienia.
Zaśmiałem się w duchu na myśl o
tym, że w jego wnętrzu istnieje uczucie wrażliwości. Samo wyobrażenie tego,
wprawiło mnie w wystarczająco dobry humor, abym zdecydował się na spacer po
okolicy.
Kiedy ostatnio poddawałem się tej czynności?
Dobytek, jaki udało się zdobyć
naszym rodzicom, został przez nas pomnożony kilkakrotnie, a wciąż nie brakowało
nam pomysłów na nowe inwestycje. Przyznaję, że całym interesem zajmował się mój
brat, a ja tylko czasami służyłem mu pomocą, ale nie jest to równoznaczne z
tym, że przez te lata nie przydałem mu się choć trochę. Odnaleźliśmy wspólny
język — poprzez łączący nasze wnętrza ból i niepogodzenie się ze światem. Stał
się dla mnie jedyną osobą, która wydaje się wystarczająco dobra, abym mógł
obdarzyć ją uwagą.
I tu kończyłaby się moja
braterska miłość, bez której na dobrą sprawę również mógłbym się obejść.
Po pochmurnej pogodzie nie było
śladu, a słońce nie czując żadnych przeszkód, zajęło swoimi promieniami całą
przestrzeń nieba i ziemi. Ludzie korzystali z wymarzonych warunków
atmosferycznych, wybierając się na przejażdżkę rowerową, pospolity spacer, czy
zwyczajne przesiadywanie na ławce tuż przed domem. Ledwo mijając bramkę
oddzielającą moją przestrzeń od reszty świata — przystanąłem pełen obaw, które
pojawiły się znienacka. Ukłucie w sercu i pewnego rodzaju niepokój opanował
cały mój umysł, jakbym przebywał właśnie w miejscu, które nigdy nie było mi
pisane. Odruchowo odwróciłem głowę w prawą stronę… Gdzie jeszcze kilkanaście
lat temu stał tak bliski mi dom.
Nie miałem złudzeń co do tego, że
wpatrywałem się właśnie w blade ściany, dwupiętrowego budynku, w którym
wszystkie okiennice były zasłonięte. Prychnąłem w odpowiedzi na swoje myśli
dotyczące wspomnień. Tak naprawdę nic z nich nie pozostało, a każde uczucia
jakie budził we mnie tamten okres życia, w obecnej chwili stały się
nieznaczącymi, a co ważniejsze — niepotrzebnymi. Nie interesował mnie nawet sam
fakt, gdzie podziała się moja dawna, druga rodzina, co się z nimi stało, oraz
czy dane będzie mi ich jeszcze kiedykolwiek zobaczyć.
Włożyłem niechlujnie ręce do
kieszeni, wyciągając z jednej z nich paczkę papierosów i zapalniczkę. Odpaliłem
jednego, wciągając do swoich płuc potrzebną dawkę nikotyny. W jednej dłoni
trzymałem swojego przyjaciela, a drugą skierowałem w poprzednim kierunku,
chowając ją w czeluściach spodni mojego garnituru. Wygląd niegrzecznego
chłopca, wbrew pozorom nie był niespecjalnym zamiarem... Traktowałem to jak
swego rodzaju wizytówkę, odstraszając w ten sposób napotykanych ludzi, chętnych
do rozmowy. Oczywistą sprawą jest, że w przypadku kobiet działało to w
przeciwnym kierunku, a ten zamiar stawał się w niektórych sytuacjach przydatny.
Wróciłem do głównego zamiaru,
jakiego od kilku minut pragnąłem się podjąć i wolnym krokiem ruszyłem główną
drogą nie obierając żadnego celu. Co nuż do oczu rzucały mi się przedmioty,
których znaczenie było mi znane z czasów dzieciństwa, bądź przypominały o
zabawnym epizodzie, którego byłem świadkiem — a nawet głównym prowokatorem. Na
samo wspomnienie o podobnych sytuacjach, czułem zwyczajną odrazę do tak
swoistego marnowania czasu.
Park.
Dlaczego to zawsze musi być park?
Czym wyróżnia się to miejsce, od
każdego innego spotykanego na naszej drodze? W tym mieście, każda mieszkająca
tu istota lgnęła do niego jak mucha do światła i nie miała ku temu żadnego
rozsądnego wytłumaczenia.
Jakież jest moje uzasadnienie,
skoro i moja noga postała na tym skrawku ziemi, tak przeze mnie niechętnej?
Żadne.
Wyjaśnienia zawsze są zbędne i
nikomu niepotrzebne.
Usiadłem na jednej z ławek,
wyraźnie zmęczony dawno niepraktykującą rozrywką i włożyłem do ust kolejnego
papierosa. Zaciągnąłem się znacząco, ale i to nie poprawiło mi humoru.
Spojrzałem w górę na widoczne,
niebieskie niebo i zrozumiałem.
Zrozumiałem, że nie wliczając
rozśpiewanych ptaków i wariacko biegających wiewiórek; zapachu zieleni,
kwitnących kwiatów i cichego szumu stawu, po którym beztrosko przemieszczają
się kaczki i łabędzie; że prócz tych śmiejących się ludzi i ubrudzonych
dzieciaków od najróżniejszych słodyczy — zrozumiałem, że ono też mnie cholernie
wkurza.
Zamknąłem więc oczy.
Próbowałem podjąć się zadania
wyzbycia wszelkiego zapachu, smaku i czucia całej otaczającej mnie przestrzeni.
Misji odseparowania siebie od rzeczywistości wokół i wyobrażenia wyłącznie
jednostki żyjącej tu i teraz — jaką jestem ja.
— Tak pomyślałem, że mogę cię tu znaleźć. — Usłyszałem
tuż przy swoim uchu. — Jesteś okrutnie przewidywalny. — Zaśmiał się szyderczo,
co utrudniło mi ignorowanie jego osoby.
— Itachi… — zacząłem tonem dającym mu do
zrozumienia, że jedyne o czym w tej chwili marzę, to żeby zostawił mnie w
świętym spokoju i pozwolił robić to co było moim zamiarem jeszcze przed chwilą.
Do moich uszu doszedł natomiast
tylko dźwięk szelestu folii, świst zapalniczki i w mgnieniu oka powietrze
zmieszało się z zapachem dymu papierosów. Otworzyłem oczy, zerkając na niego.
Nawet nie raczył obdarować mnie jakimkolwiek spojrzeniem, a jedynie oparty
łokciami o kolana, z złośliwym uśmieszkiem kierował wzrok przed siebie.
— Nie mam ochoty na pogawędki — wyznałem bez
poczucia winy. — Swoim towarzystwem do końca zepsułeś mi dobry humor. — Ponownie
odchyliłem głowę do tyłu, zamykając oczy i starając się powrócić do swojego
stanu odosobnienia.
— Śmieszysz mnie. — Kolejny raz zaśmiał się,
równocześnie zaciągając się fajką. — W końcu jako jedyny mogę znosić twój
nędzny charakterek na dłuższą metę.
— Nikt cię o to nie prosi — rzuciłem
obojętnie, zamieszczając w tych kilku słowach brak zainteresowania jego
ostatnia wypowiedzią.
Z jego gardła tym razem wydobył
się cichy chichot, wprawiający mój umysł w niebywałe zdenerwowanie. Odkąd
pamiętam, drażnił mnie swoją wyższością z jaką się nosił. Bez przerwy dawał mi
do zrozumienia, że jestem od niego gorszy i nigdy nie będę w stanie mu
dorównać. Może i miał rację, ale nie dawałem mu tego poznać. Pociągała go nasza
rywalizacja w najróżniejszych czynnościach i sam przyznaję, że mnie również.
— Po co tu wracaliśmy? — zapytałem już dawno
chcąc poznać odpowiedź na to nurtujące mnie pytanie. Nie zrobiłem tego
wcześniej tylko dlatego, że stanowiło to kolejny epizod naszej wspólnej
przygody. Jednak samo przebywanie w tym mieście, doprowadzało mnie do swoistej
melancholii, przed którą tyle lat starałem się uciekać.
— Mam tutaj do załatwienia kilka spraw. — Spojrzałem
na niego wyczekując dalszych wyjaśnień. — Interesy, braciszku. — Poklepał mnie
po ramieniu z chytrym uśmieszkiem. — Interesy.
— Akurat tutaj? — Nie spuszczałem z niego
wzroku, chcąc dostrzec moment, w którym się zawaha i zauważę, że ma przede mną
coś do ukrycia.
— Zbyt długo z nimi zwlekałem. — Spuścił
wzrok, natarczywie wbijając go w swoje czarne obuwie. — Pora przypomnieć
wszystkim, kim są Uchiha.
Pierwszy raz w trakcie tej
rozmowy, nie zaszczycił mnie tym swoim gburowatym uśmieszkiem, a wręcz powalał
mnie swoją poważną postawą. Czułem, że stara się zataić jakieś istotne
informacje. Pytanie: dlaczego?
— Nie możemy w końcu zawieść
naszych wspaniałych rodziców, dzięki którym jesteśmy kim jesteśmy! — Przerzucił
jedno ramie za mój kark i puścił mi oczko. — Zostawili nam w spadku tak cudowny
dom, w tak zjawiskowym mieście — bez przerwy tonął w ironii, a ja miałem ochotę
go uderzyć — przecież tak bardzo chciałeś, aby byli z Ciebie dumni. — Powrócił
do swojej wcześniejszej pozy, pochylając się na swoimi butami. — Ja również!
— Bzdura — rzekłem stanowczo,
przerywając jednocześnie ten potok kłamstw wydobywający się z jego ust. —
Skończ pieprzyć. — Wbiłem w niego zawistne spojrzenie, przekazując, że teraz
jestem już zupełnie pewny jego zatajania prawdy.
Uśmiech — mimo świadomości
zdradzenia się przede mną — nie schodził mu z twarzy. Pewnie odwzajemniał moje
spojrzenie, co dawało mi do zrozumienia, że nie mogę liczyć choćby na cień
informacji związanych z przyjazdem.
Prychnąłem.
Nie chciałem dawać mu tej radości
z wygranej i zdecydowałem się na zupełne zobojętnienie. Jeżeli w tej chwili nie
ma zamiaru zdradzić mi swoich planów, bezsensu jest marzyć, że stanie się to w
późniejszym czasie. Pozostało tylko pogodzić się z jego wybujałą wyobraźnią i
czekać na finał całej tej sytuacji.
— Dlaczego się nie cieszysz? — Zmrużyłem
oczy słysząc jego beznadziejne pytanie. — W końcu… — zatrzymał się wydobywając
ze swojej kieszeni kolejnego papierosa. Odpalił go bez słowa, zaciągnął się i
pełną piersią, wypuszczając dym z ust, uniósł ręce do góry i krzyknął — jesteśmy
w domu!
Nawet dla mnie — cała ta scena —
wydała się wystarczająco komiczna, abym zaszczycił go uśmiechem. Pokiwałem
przecząco głową, układając się w tej samej pozycji co on — pochylając się do
przodu, z ułożonymi na kolanach łokciami — i zatarłem ręce.
— Kolejna bzdura — powiedziałem
spokojnie i postanowiłem przyłączyć się do niego w czynności palenia papierosa.
W spokoju i ciszy wykonywaliśmy
tak pochłaniającą nas czynność. Próbowałem jakiś czas temu przypomnieć sobie, kiedy zacząłem palić, ale ta data
zupełnie uciekła mi z głowy. Wydaje mi się, że miało to miejsce jeszcze przed
wiekiem pełnoletności, ale nie dałbym sobie uciąć za to ręki.
Niebo nad naszymi głowami powoli
przybierało ciemniejsze barwy. Wszystkie dzieciaki z niechęcią rzuciły się za
swoimi rodzicami, oświadczającymi im, że pora już wracać. Wydało mi się to
nagle śmieszne. Skoro słońce — rażące, oślepiające, zabijające — jest tak
niezwykle kochane przez ludzkość, to dlaczego deszcz — kojący, chłodzący,
oczyszczający — traktowany jest jak najstraszniejsza choroba?
Świat jest beznadziejny.
My wraz z nim.
— Jak długo ci to zajmie? —
zapytałem Itachiego, który spojrzał na mnie z niezrozumieniem. — Długo potrwają
te twoje „interesy”? — Uniosłem ręce do góry nakreślając w powietrzu cudzysłów
przy ostatnim wyrazie.
— Jakiś czas — rzekł bez empatii
odwracając wzrok.
— To nie jest żadna odpowiedź.
— Masz okazję się zabawić — ponownie
wbił we mnie swoje oczy — powspominać. — Rozmarzył się. — Wykorzystaj to.
— Gadasz jak walnięty — oznajmiłem
ironicznie, nie orientując się w jego zamiarach.
On najlepiej był świadomy tego,
że ostatnie na co mam ochotę, to rzucić się w otchłań przeszłości. Sama decyzja
przyjazdu tutaj wprawiła mnie w tak widoczne osłupienie, że nie byłem w stanie
wyobrazić sobie sytuacji, w której dobrowolnie poddaje się śladowej pamięci, w której
zachowały się resztki wspomnień.
I w tamtym momencie sprawił, że
cały schemat mojej samoobrony budowanej i konstruowanej przez jedenaście lat,
został poddany niesłychanej próbie przetrwania. Wypowiadając kilka
jednosylabowych wyrazów, spowodował w mojej głowie istny wybuch dawno uśpionego
wulkanu.
Zrzucając mnie tym samym na dno
zamierzchłych czasów.
Zapomnianej historii
Przekreślonych losów.
— A co z nią?
Spoważniał, jakby żałował, że w
ogóle poruszył ten temat.
— Nie masz ochoty jej odwiedzić? — Mimo to,
ciągnął swoją wypowiedź, tym samym wbijając mi z każdym kolejnym słowem
następne noże.
Nie odezwałem się. Z najwyższym
skupieniem udawałem, że nie słyszałem jego pytań i starałem się skupić na
wszystkim, prócz dawnej przyjaciółki, którą utraciłem.
— Sasuke? — Szturchnął mnie łokciem.
A ja wciąż nie reagowałem,
stawiając kolejne granice i wznosząc najwyższy mur wokół swoich myśli;
odgradzając równocześnie każdą z nich, która choćby w minimalny sposób miała
coś wspólnego z różowowłosą.
Ona już dawno przestała dla mnie istnieć.
Tak samo jak reszta świata.
Zakłamana w każdym calu.
— Sasuke, obudź się. — Powtórzył swój gest,
zwracając tym samym moją uwagę. — Chcesz o tym pogadać?
Spojrzałem na niego z
niedowierzeniem i tym razem to ja zaniosłem się szyderczym śmiechem; wręcz nie
do opanowania. Mój rechot słyszała zapewne większość osób przebywająca w parku,
a która nie zdążyła jeszcze uciec przed zbliżającym się deszczem.
— Potrafisz człowieka rozbawić. — Nie
przestając chichotać trzymałem się z bólu za brzuch. — Nie musisz grać dobrego,
starszego brata. — Poklepałem go po plecach, wciąż śmiejąc się z jego
wcześniejszej wypowiedzi.
— Nie mam zamiaru nalegać. — Uniósł ręce do
góry w geście pojednania i uśmiechnął się.
Przestałem obawiać się moich
uczuć i na nowo opanowała mnie emanująca pewność siebie. Moje dzieciństwo
przysporzyło mi wystarczająco wiele okoliczności, które dały mi powód aby
zachować uczucia dla siebie i zaprzestać ich używać. Nie miało to najmniejszego
sensu i przede wszystkim nie dawało to żadnych sensownych korzyści.
Moje relacje z dziewczynką o
zielonych oczach nigdy nie przekroczyły granic dopuszczalnych, co pozwalało mi
w tamtej chwili ignorować zupełnie jej osobę. Nie mogłem pozwolić sobie na choćby jedną
słabość, niszczącą wyznaczony cel mojego życia.
Nie należy przyzwyczajać się na stałe.
Wynikiem podobnych poczynań
okazuje się wyłącznie zawód. Nie tylko względem osoby lub osób, które nie
sprostały naszym oczekiwaniom, ale i wobec siebie — że w tak łatwy sposób,
pozwoliliśmy się oszukiwać.
Ten błąd towarzyszył mi wiele
lat, a uświadomiła mnie w nim osoba, która postrzegana była w kategoriach
znienawidzonej.
Poczułem na swojej dłoni pierwszą
kroplę deszczu. Wcześniejsze przypuszczenie o zbliżającej się złej pogodzie
okazały się słuszne. Nadeszła pora, w której trzeba powrócić do dawnego domu i
bezzwłocznie zrobić w nim porządek. Nie zaprzeczam, że przyzwyczaiłem się do
wygody i komfortu, ale nie zamierzałem najbliższych tygodni lub miesięcy — w
zależności od pośpiechu Itachiego — spędzić w tym zakurzonym budynku.
Ociekającym niewyobrażalną ilością przedmiotów wywołujących niechciane
wspomnienia.
— Nie wiem jak ty… — podparłem się rękoma o
ławkę i jednym szybkim ruchem wystartowałem do pozycji stojącej — ale ja nie
mam zamiaru tutaj moknąć. — Otrzepałem obie ręce, aby następnie włożyć je do
swoich kieszeni.
Itachi bez słowa powielił moją
czynność i nie czekając na mnie ruszył w kierunku domu. Westchnąłem
zrezygnowany przyśpieszając aż do momentu, w którym udało mi się go dogonić.
Nie przeszkadzała mi cisza, która zaistniała w trakcie tego spaceru, ale przyznaję,
że nurtowały mnie jego przyszłe poczynania związane ze wspomnianymi interesami.
Mimowolnie zerknąłem na niego i z niezwykłym przejęciem lustrowałem jego
pozbawioną emocji twarz. Owszem. Byłem w pełni świadomy nieobliczalnej
osobowości brata, a przede wszystkim jego niebezpiecznej i budzącej niepokój
postawy. Niejednokrotnie byłem świadkiem sytuacji, kiedy Itachi nie panując nad
sobą, doprowadził do śmiertelnie groźnych wypadków.
Czy odczuwałem obawę?
Absolutnie.
Jedynie zaciekawienie wzięło górę
nad rozsądkiem i pozwalałem sobie na to obiektywne rozważanie.
Nie zważając na coraz gęstsze
opady deszczu włożyłem do ust swojego dobrego przyjaciela. Nadzwyczaj dobrze
zdawałem sobie sprawę z zagrożenia jakie niesie tak długotrwałe palenie,
zwłaszcza w tak częsty sposób. Pozwalało mi to jednak na spokój i wyzwolenie
się z przewidywalnego do bólu świata, głoszącego wszem i wobec niepożądane
skutki tej czynności. Ludzkość czeka na podobne oświadczenia, aby na nowo
przestać być sobą, żebrząc o należność innych; rzucając się na wszystko co
tylko jest wyżej niż ona. Nienawidzi siebie nie mogąc być podobną do innych.
Nikt już nie potrafi być szczery... Gdyż należy być wyłącznie szczerym do bólu.
Z moich ust wydobyła się wysoka
ilość toksyn, lecz ja poczułem tylko kontrolę nad tym co tkwi we mnie. Władzę
nad każdym centymetrem mojego ciała.
Kąciki moich ust uniosły się do
góry, a oczy wciąż starały się nie zbaczać z celu, jakim stał się Itachi.
Dlaczego zgodziłem się na to wszystko?
Zatrzymałem się.
Dlaczego? To oczywiste.
Nic na tym cholernym świecie nie
jest prawdziwe.
Ciekawe czemu nie dziwi mnie fakt, że zabrał mnie dokładnie w tak
obskurne i śmierdzące alkoholem miejsce? Byłem pewny, że Itachi nie udziela się
charytatywnie na różnego rodzaju konferencjach i balach, ale nie spodziewałem
się także, że każdą wolną chwilę poza domem spędza w takich spelunach.
— I jak, braciszku? — Dzięki kilkunastocentymetrowej przewadze
wzrostem, z łatwością ułożył swoją rękę na moich włosach i bezczelnie je
zmierzwił. — Podoba ci się?
Nie.
Nie miałem ochoty pozostać w tym miejscu nawet minuty dłużej. Wszystko
w nim mnie odrzucało; zapach rozlanego piwa, widok półnagich nastolatek nie
stroniących od używek i obleśnych typów wpatrujących się w nie jak zgłodniałe
wilki. Wszędzie — w każdym kącie — panował brud i niechlujstwo jakich moje oczy
nie zdążyły jeszcze w tym życiu zaznać. Itachi miał najwidoczniej inne plany
trzymając rękaw mojej kurtki i zaciekle szarpiąc mną w kierunku stolików w
tylnej części sali.
W trakcie przepychania się pomiędzy spoconym towarzystwem, przeszło mi
przez głowę, czy łamię prawo przebywając tu w tak młodym wieku. Miałem zamiar
zapytać się o to brata, ale każda próba kończyła się negatywnym rezultatem z
powodu głośnej muzyki i krzyków pijanych ludzi.
— Myśleliśmy już, że się nie zjawisz!
Starszy od mojego towarzysza mężczyzna podniósł się ze swojego miejsca
i przywitał się z nim w dość specyficzny sposób. Pierwszy raz spotkałem się z
czułym przytulaniem facetów. Sama myśl powtórzenia takiego manewru wywołała we
mnie niemałe mdłości.
— Widzę, że nie przyszedłeś sam. — Wyjrzał zza Itachiego lekko się
pochylając, zupełnie jakby mówił do małego dziecka. — Witaj, mały. — Uśmiechnął
się czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony, podczas gdy ja nie mogłem
oderwać wzroku od jego złotego zęba.
Kto normalny, w dzisiejszych czasach pozwala sobie na takie ozdoby?
Najwyraźniej ktoś n i e n o r m
a l n y.
— Jest nieśmiały. — Brat cofnął się o krok, obejmując mnie swoim
ramieniem. — Rozumiesz... — przymknął jedno oko próbując stworzyć wizerunek
rozluźnionego — ostatnia sytuacja miała na niego duży wpływ. Próbuję mu pomóc.
Wpatrywałem się w niego jak w człowieka pozbawionego poczytalności.
Ochota na przebywanie w tym budynku równała się zeru i nie marzyłem o
niczym innym jak o tym, aby wrócić w tej chwili do domu i napić się w spokoju
gorącej herbaty przy jednym z nudnych filmów, które miały lecieć dziś w
telewizji; a on nieudolnie stara się tłumaczyć moje zachowanie, tylko po to,
żeby zatrzymać mnie na dłużej.
— To jego ostatni dzień. — Wciąż mnie obejmując sporadycznie unosił
swoją dłoń do góry, aby następnie znów zamieścić ją na moim ramieniu. — Nasz
ostatni dzień. Nie chciałem żeby biedak sam spędził go w domu.
Czego nie rozumiał w moim zawistnym spojrzeniu?
Moim największym marzeniem było leżenie na kanapie, z dala od tej meliny.
— Itachi, dobrze wiesz, że twój brat nie potrzebuje specjalnego
zaproszenia. — Uśmiechnął się po raz kolejny w moją stronę. — Siadajcie.
Dopiero kiedy zszedł z pola mojego widzenia, zauważyłem, że liczba przy
stoliku, który mieliśmy zając wynosiła pięć osób. Przyjrzałem im się dokładniej
dopiero w chwili, gdy zainteresowanie naszym przybyciem opadło, a Itachi wdał
się z nimi w głośną i nieznacząca dla mnie dyskusję.
Prócz mężczyzny, z którym dane mi było wpaść w nurt komunikacji
siedziało jeszcze trzech innych i jedna kobieta. Jej ręce przyozdobione były
mnóstwem tatuaży, a twarz w większości zajmowały srebrne kolczyki. Wyobraziłem
sobie Sakurę w takim wydaniu i zrozumiałem, że nie mógłbym jej takiej zaakceptować.
Zamrugałem szybko odganiając od siebie te myśli i zapominając o wymyślonym
obrazku. W duchu tliła się nadzieja, że poznana dziś szatynka już nigdy więcej
nie znajdzie się w polu mojego widzenia.
Skupiając uwagę na tańczących ludziach i specyficznie wyginającym się
na różne strony didżeju, obmyślałem plan mojej ucieczki. Poczynając od wyjścia
z tego budynku ze statusem niezauważonego i nie stwarzającego żadnych
podejrzeń, poprzez nie narobieniu sobie niepotrzebnych kłopotów, jeżeli chodzi
o stróżów prawa oraz wysokich, umięśnionych goryli stojących tuż przed i za
wyjściem, aż do bezpiecznego powrotu do domu.
Z każdą minutą mój plan wydawał się coraz bardziej realny i możliwy do przeprowadzenia.
Następne elementy zostały szczególnie rozpatrzone i rozważone na różne sposoby.
Pozostała mi tylko decyzja nad środkiem komunikacji odstawiającej mnie całego i
zdrowego pod czerwonką bramką mojego ogródka.
Autobus, czy taksówka?
Czy o tej godzinie uda mi się cokolwiek znaleźć?
Zaraz.
Która jest godzina?
Zdenerwowany odwróciłem się z powrotem w kierunku stolika przy którym
siedziałem i w tym samym momencie spostrzegłem, że znajdujemy się przy nim
tylko ja i mój brat. Nie odrywał ode mnie swojego wzroku, jakby dokładnie
czytał mi w myślach i był świadomy tego co zrodziło się w mojej głowie, a co w
najbliższym czasie pragnąłem wcielić w życie.
— Aż tak mnie nienawidzisz? — zapytał po dłuższym mierzeniu się ze mną
spojrzeniami.
Otworzyłem szerzej oczy dając po sobie znać, że wprowadził mnie w
osłupienie. Nie byłem całkowicie pewny, czy przed chwilą usłyszałem właściwe
pytanie. Pomyślałem, że znajdując się w unoszącej chmurze pachnącej środkami
odurzającymi i przebywając wśród zapachu alkoholu, mój mózg przestał właściwie
pracować, a jedyne co widzę to urojone zjawiska.
— Sasuke? — Starał się wybudzić mnie z letargu. — Odpowiedz.
Nie wydawało mi się.
On rzeczywiście zadał mi to pytanie i czeka teraz na jakąkolwiek
reakcję z mojej strony. Jednak czego może się spodziewać?
Tak, Itachi. Nienawidzę cię.
Tylko czy to była prawda?
— Nie wiem — wydukałem, nie chcąc
aby jego zniecierpliwienie przeobraziło się w agresję.
Uśmiechnął się i podniósł do ust kufel z piwem.
Starałem się stworzyć listę rzeczy, które spowodowały moją niechęć
względem jego osoby. Przypomnieć sobie wszystkie sytuacje, w których tracił w
moich oczach i które sprawiały, że moje braterskie uczucia stawały się
nieznaczące… Niewidzialne.
— To wszystko ich wina — lekko
obracał kuflem w dłoni, zgarniając tym samym białą pianę gnieżdżącą się na
ściankach — oni sprawili, że nie znasz mnie ani trochę.
— Nie mieszaj w to rodziców! —
krzyknąłem, uderzając równocześnie pięścią o blat stołu zorientowawszy się kogo
miał na myśli.
W moich oczach wezbrały się łzy na samo wspomnienie nieżyjących
bliskich. Jak śmiał mówić o nich w ten sposób i to w dodatku w takim miejscu.
To co zaistniało w naszych relacjach nie miało nic wspólnego z rodzicielami, a
jedynie z jego buntowniczą i nienawidzącą wszystko i wszystkich postawą.
— Jesteś śmieszny. — Z jego ust
nawet na chwilę nie schodził ten szyderczy uśmieszek, który doprowadzał mnie do
prawdziwego szaleństwa. — Taki niewinny — wymieniał wciąż wpatrując się w
przezroczystą; prawie pustą szklankę — nieświadomy wszystkiego —dokończył.
— Zamknij się i pozwól mi stąd
iść! — wydarłem się, choć w tym chaosie muzyki i przekrzykujących się głosów,
mój własny brzmiał jak nieznaczny szept. — Mam dość ciebie, twoich zachcianek i
tego cuchnącego miejsca.
— Nawet nie wiesz jak jesteśmy
do siebie podobni. — Zmrużył oczy w końcu kierując je na moją osobę. — Pora abyś
poznał prawdę o swoim życiu — przechylił kufel, wypijając jego zawartość w
całości — zakłamanym życiu.
To jedyny powód — wystarczający —
abym postanowił; bez żadnego sprzeciwu, wyruszyć w podróż do swojego dawnego
miejsca zamieszkania.
Itachi jako jedyny nie udaje
nikogo i nawet nie stara się sprawiać takiego wrażenia. Od samego początku był
tylko sobą, mimo iż reszta świata nie potrafiła go takim zaakceptować.
Nawet ja.
Jego własny brat.
I właśnie dlatego nie opuszczę go
do samego końca.
To on otworzył moje oczy na
podłość egzystencji, na bezlitosne postępowanie ludzi, brak szacunku względem
własnych ras i chciwość dusz, jakie sami hodowaliśmy przez lata.
Żyjemy w świecie obłudy i
kłamstwa; niezliczonego egoizmu i fałszu. Otaczający nas ludzie wciąż kryją
prawdziwe oblicze pod maską humorów, zupełnie jakby wstydzili się samych
siebie, jakby zaprzeczali swojej osobistej naturze. Nie jesteśmy w stanie policzyć
zła jakie wyrządza każdy z osobna zaledwie jednego dnia. Patrząc na siebie z
pogardą i zazdrością, wciąż pożądamy niemożliwego. Nie wierząc w nic. Nie
używając uczuć, a wyłącznie iluzji pewnych emocji; kochając na oślep, czując niezwyciężoną nienawiść.
Tolerujemy.
Nie potrafimy być sobą.
Nie znamy się wzajemnie.
Już dawno przestałem poszukiwać
szczęścia, które zwyczajnie nie istnieje. U boku jedynej prawdziwej osoby.
— Sasuke — jego głos wyrwał mnie
z rozmyślań — idziesz, czy masz zamiar utonąć w tej kałuży?
Spojrzałem w dół i spostrzegłem,
że od dłuższej chwili stoję w wzbierającej się w tym właśnie miejscu wodzie, a
moje obuwie krzyczy o ratunek. Sam nie wiem ile czasu zajęła mi retrospekcja
tego wydarzenia, ale potrzebowałem tego.
Zabawa przeszłością czasem
okazuje się przydatna. Uświadamia dlaczego ważne jest, aby znaleźć się w
wyznaczonym miejscu, o określonej godzinie.
— Przyszła mi ochota na kawę —
zacząłem.
— Kawa?
— Dokładnie — przytaknąłem — ciepła,
smaczna kawa.
Wzruszył ramionami.
— Dlaczego nie — rzucił, odwrócił
się na pięcie i wrócił do dalszej wędrówki.
Skoro przez nieokreślony czas w
mojej przyszłości dane mi będzie spędzać go właśnie w tym mieście — muszę
zaznajomić się z nim na nowo. Nauczyć się go od podstaw, odnowić dawne
przyzwyczajenia, odświeżyć kontakty potrzebne mojej egzystencji. Przystosowanie
się zajmie z pewnością znaczną część tego czasu, ale czego nie robi się z
miłości…
Śmieszne.
Zacznijmy więc od dobrej
kawiarni, z której nie wyszedłbym z bolącym żołądkiem.
Ze względu na to, że w wieku
siedemnastu lat raczej rzadko zdarzało mi się wychodzić z domu w celach
rozrywkowych, zdałem się na Itachiego. Choć natchnęła mnie obawa, że on sam nie
często korzystał z tak kulturalnych miejsc, a ja wraz z nim zostaniemy skazani na
niemiłą obsługę w postaci starej, zaniedbanej kobiety, wrzeszczącej na
wszystkich klientów.
— Co powiesz na to? — Itachi
rozłożył szeroko ręce przed niewysokim budynkiem w kolorze beżu, z zasłoniętymi
okiennicami w dość specyficzny i ciekawy sposób.
Lokal nosił uroczą i
pieszczotliwą nazwę: Caffe bar, co
wywołało u mnie jedynie mdłości. Rozejrzałem się wokoło, ale nie znalazłem nic
ciekawszego, a tym bardziej nic co oferowało mi moją zachciankę — dlatego bądź co bądź pozostało mi
jedynie przytaknąć na propozycję brata. Uśmiechnął się — nie jestem pewny czy
powodem była moja reakcja ogłaszająca wszem i wobec niechęć wobec tego miejsca,
czy wykazał się tak ogromną nie spostrzegawczością… I w jego mniemaniu, znów
okazał się bezbłędny.
Nieważne.
Ledwo przekraczając próg
kawiarni, uderzył we mnie zapach parzonej kawy. Unosił się w powietrzu,
zapraszając nowo przybyłych gości do zakupu jednego z podawanych trunków. Jak
nigdy wcześniej, za wszelką cenę zapragnąłem tu być, równocześnie stwierdzając,
że to miejsce będzie odwiedzane przeze mnie każdego ranka.
Zająłem jeden z dwuosobowych
stolików, podczas gdy Itachi udał się złożyć zamówienie. Rozejrzałem się w
poszukiwaniu popielniczki, jednak okazało się to bezskuteczne. Stoły
przyozdobione były wyłącznie w mały, srebrny świecznik i niewielki bukiecik
sztucznych kwiatów. Ignorując sytuację, wyciągnąłem z kieszeni paczkę
papierosów, wkładając od razu do ust jednego z nich.
— Ekhm — usłyszałem nad sobą chrząknięcie
kelnera.
Z papierosem w ustach i
zapalniczką tuz przy nim spojrzałem na niego spod byka, nie rozumiejąc
zaistniałej sytuacji, na co on tylko wskazał palcem na tabliczkę wisząca tuż
nad wejściem.
ZAKAZ PALENIA.
— Musi pan wyjść na zewnątrz.
— To chyba jakieś kpiny — rzuciłem, wyciągając
z ust fajkę. — Ty chyba nie wiesz kim ja jestem. — Wstałem równając się z nim
wzrostem.
Mężczyzna najzwyczajniej w
świecie nie miał pojęcia co właściwie się stało. Nie opuszczając jednak
miejsca, zadarł brodę, a jedyne co mówiło o jego strachu, to trzęsące się
szklanki na tacy w jego rękach. Ogarnęła mnie złość, nieopisana żądza pokazania
mu kto tu rządzi i kto dyktuje tu jakiekolwiek zasady. W mojej głowie przemknął
obraz jego zakrwawionej twarzy i poniżonej dumy.
— Sasuke!
Podczas gdy moja pięść otrzymała
od mózgu rozkaz uderzenia i już miała go wykonać, w mgnieniu oka pomiędzy nami
znalazł się Itachi. Jego wzrok wyraźnie nakazywał mi się opanować, zapewne
pamiętając dobrze zakończenia podobnych sytuacji z przeszłości.
Brak kontroli.
Totalny, kompletny brak kontroli.
— Przepraszam za brata. — Odwrócił się w
stronę kelnera, trzymając dłoń na mojej klatce piersiowej.
— Pójdę się przewietrzyć — powiedziałem
ironicznie w stronę mojej byłej ofiary i nie bacząc na jego sylwetkę, uderzyłem
swoim barkiem o jego, nim zdążył się odsunąć.
Szarpnąłem drzwiami, odwracając
się przodem do mojego towarzysza i bez wahania odpaliłem papierosa już w
przejściu. Wszyscy musieli sobie uświadomić, że w mieście pojawili się Uchiha,
a im nie wolno było stawiać żadnych warunków.
Drzwi zamknęły się z hukiem, a ja
wciąż wychodząc tyłem starałem się nie stracić kontaktu wzrokowego z nieudacznikiem
nieznającym swojego miejsca na tym świecie. Za pomocą ruchu warg przekazywałem
mu, że jego spokojne życie uległo radykalnej zmianie i nim zdążyłem doprowadzić
to do końca, wpadłem na przechodzącą za mną osobę. Nie mając czasu na szybką
reakcję, starałem przewrócić się w powietrzu na bok, aby nie uderzyć głową o
twardy i nierówny chodnik.
Leżąc na ziemi, tuż obok mojego
nosa przemknęło zielone jabłko, a za nim reszta owoców należących zapewne do
mojego „napastnika”. Podniosłem się do pozycji siedzącej i zgrabnie otrzepałem
rękaw swojej marynarki zapaskudzony kurzem ulicznym. Zlustrowałem swoje dłonie,
czy nie ma na nich może śladów wywołanych upadkiem, ale wszystko wskazywało na
to, że należał on do zupełnie niewinnych i nie ucierpiała na tym ani moja skóra,
ani moje ubranie. Chwyciłem w ręce turlający się bez przerwy owoc i podnosząc
się do góry podrzucałem nim w celu rozładowania napięcia w moim organizmie.
Pierwsze ten nieznośny kelner, a
teraz jakiś…
— Sasuke? — usłyszałem za sobą. — Sasuke
Uchiha?
O czym to ja?
Nie pamiętam.
Bo właśnie jedynym zajęciem,
absorbującym cały zaistniały czas, było rozmyślanie ileż to już dni, tygodni…
Ileż to miesięcy, lat…
Jak długo, dane mi było żyć bez
jej głosu…
Od autorki: Witam, witam! Troszkę mi to zajęło, przynajmniej sama dla siebie wyznaczyłam krótszy termin opublikowania drugiego rozdziału. Niestety. Czasami nie wychodzi tak jak sobie to zaplanujemy.
Jeżeli chodzi o trójeczkę, możliwe, że czas oczekiwania będzie dłuuuuuuższy.
A może krótszy? ;)
Dużo, dużo tajemnic. Wciąż coś niewyjaśnionego, coś skomplikowanego.
Ale, wszystko w swoim czasie.
Dziękuję każdemu obserwatorowi, każdemu komentującemu. Jejciu, tak strasznie miło! ;)
Pozdrawiam wszystkich i do ponownego spotkania!
Dalszej weny życzę! Jestem ciekawa kontynuacji ;)
OdpowiedzUsuńhttp://historia-hyuga.blogspot.com/
Zostaje tu, podoba mi sie tu C: historia jest ciekawa i wciaga, czekam na ciag dalszy. Pozdrawiam i zycze weny :)
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie :)
Jakoś tak nigdy nie mam ani czasu, ani weny, żeby skrobnąć Ci fajnego komcia. Właściwie, to teraz też nie posiadam pomysłów, postanowiłam improwizować, a czy wyjdzie, nie wiem.
OdpowiedzUsuńPiszesz tak... przyjemnie. Mogłabym czytać te same rozdziały na okrągło bez strachu, że w końcu mi się to znudzi.
Uzależniasz czytelnika. Wdrążasz w swoją historię powoli, ale nie zamulająco. Podoba mi się to, bo czytając Twoją twórczość, czuję się jakbym chłonęła jakąś bardzo interesującą książkę.
Zastanawiam się też dlaczego w niektórych miejscach stawiasz dwie kropki na końcu. Przeoczenie? Jakaś zasada, której ja nie znam?
Czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam ciepło.
P.
Może to tylko pusty i miły dla oczu komentarz z mojej strony.. ale uwierz - pisany prosto z serca.
UsuńDziękuję.
Każde z Twoich określeń zostało przeze mnie odebrane w tak powolny sposób, abym mogła je zapamiętać i pozostawić na chwilę zwątpienia w siebie.
Nie jestem w stanie opisać uczucia radości, jaką sprawia mi wiadomość, że jest sie po 'coś'.
Pozdrowiam również. ;)
Co do kropeczek.. to chyba takie przyzwyczajenie, odruch bezwarunkowy.
Dziękuję i za to, lecę poprawiać. ;))
Łaaa super!!<3
OdpowiedzUsuń