poniedziałek, 6 kwietnia 2015

- 2 -


"Właśnie nadeszło Kiedyś i nic się nie zgadza."
Wojciech Kuczok


Prócz tego, że w całym budynku można było odczuć zapach stęchlizny i gnicia, każdy centymetr podłogi jaki dotykało moje obuwie skrzypiał drażliwie. Nie miałem zastrzeżeń co do tego, że przez ostatnie lata nikt nie zamieszkiwał mojego dawnego domu, ale brakowało tu kobiecej ręki, która zapanowałaby nad tym chaosem. Wszystko przypominało średniowiecze i ponury zarys gotyckich fresków. Nie miałem pojęcia w jaki sposób dojdziemy z tym wszystkim do porządku, bez podstawowej pomocy budowlańców i projektantów. A Itachi uparł się, że nikt nie powinien mieć tu prawa wstępu, ze względu na ważne dla nas wspomnienia.
Wspomnienia.
Zaśmiałem się w duchu na myśl o tym, że w jego wnętrzu istnieje uczucie wrażliwości. Samo wyobrażenie tego, wprawiło mnie w wystarczająco dobry humor, abym zdecydował się na spacer po okolicy.
Kiedy ostatnio poddawałem się tej czynności?
Dobytek, jaki udało się zdobyć naszym rodzicom, został przez nas pomnożony kilkakrotnie, a wciąż nie brakowało nam pomysłów na nowe inwestycje. Przyznaję, że całym interesem zajmował się mój brat, a ja tylko czasami służyłem mu pomocą, ale nie jest to równoznaczne z tym, że przez te lata nie przydałem mu się choć trochę. Odnaleźliśmy wspólny język — poprzez łączący nasze wnętrza ból i niepogodzenie się ze światem. Stał się dla mnie jedyną osobą, która wydaje się wystarczająco dobra, abym mógł obdarzyć ją uwagą.
I tu kończyłaby się moja braterska miłość, bez której na dobrą sprawę również mógłbym się obejść.


Po pochmurnej pogodzie nie było śladu, a słońce nie czując żadnych przeszkód, zajęło swoimi promieniami całą przestrzeń nieba i ziemi. Ludzie korzystali z wymarzonych warunków atmosferycznych, wybierając się na przejażdżkę rowerową, pospolity spacer, czy zwyczajne przesiadywanie na ławce tuż przed domem. Ledwo mijając bramkę oddzielającą moją przestrzeń od reszty świata — przystanąłem pełen obaw, które pojawiły się znienacka. Ukłucie w sercu i pewnego rodzaju niepokój opanował cały mój umysł, jakbym przebywał właśnie w miejscu, które nigdy nie było mi pisane. Odruchowo odwróciłem głowę w prawą stronę… Gdzie jeszcze kilkanaście lat temu stał tak bliski mi dom.
Nie miałem złudzeń co do tego, że wpatrywałem się właśnie w blade ściany, dwupiętrowego budynku, w którym wszystkie okiennice były zasłonięte. Prychnąłem w odpowiedzi na swoje myśli dotyczące wspomnień. Tak naprawdę nic z nich nie pozostało, a każde uczucia jakie budził we mnie tamten okres życia, w obecnej chwili stały się nieznaczącymi, a co ważniejsze — niepotrzebnymi. Nie interesował mnie nawet sam fakt, gdzie podziała się moja dawna, druga rodzina, co się z nimi stało, oraz czy dane będzie mi ich jeszcze kiedykolwiek zobaczyć.
Włożyłem niechlujnie ręce do kieszeni, wyciągając z jednej z nich paczkę papierosów i zapalniczkę. Odpaliłem jednego, wciągając do swoich płuc potrzebną dawkę nikotyny. W jednej dłoni trzymałem swojego przyjaciela, a drugą skierowałem w poprzednim kierunku, chowając ją w czeluściach spodni mojego garnituru. Wygląd niegrzecznego chłopca, wbrew pozorom nie był niespecjalnym zamiarem... Traktowałem to jak swego rodzaju wizytówkę, odstraszając w ten sposób napotykanych ludzi, chętnych do rozmowy. Oczywistą sprawą jest, że w przypadku kobiet działało to w przeciwnym kierunku, a ten zamiar stawał się w niektórych sytuacjach przydatny.
Wróciłem do głównego zamiaru, jakiego od kilku minut pragnąłem się podjąć i wolnym krokiem ruszyłem główną drogą nie obierając żadnego celu. Co nuż do oczu rzucały mi się przedmioty, których znaczenie było mi znane z czasów dzieciństwa, bądź przypominały o zabawnym epizodzie, którego byłem świadkiem — a nawet głównym prowokatorem. Na samo wspomnienie o podobnych sytuacjach, czułem zwyczajną odrazę do tak swoistego marnowania czasu.


Park.
Dlaczego to zawsze musi być park?
Czym wyróżnia się to miejsce, od każdego innego spotykanego na naszej drodze? W tym mieście, każda mieszkająca tu istota lgnęła do niego jak mucha do światła i nie miała ku temu żadnego rozsądnego wytłumaczenia.
Jakież jest moje uzasadnienie, skoro i moja noga postała na tym skrawku ziemi, tak przeze mnie niechętnej?
Żadne.
Wyjaśnienia zawsze są zbędne i nikomu niepotrzebne.
Usiadłem na jednej z ławek, wyraźnie zmęczony dawno niepraktykującą rozrywką i włożyłem do ust kolejnego papierosa. Zaciągnąłem się znacząco, ale i to nie poprawiło mi humoru.
Spojrzałem w górę na widoczne, niebieskie niebo i zrozumiałem.
Zrozumiałem, że nie wliczając rozśpiewanych ptaków i wariacko biegających wiewiórek; zapachu zieleni, kwitnących kwiatów i cichego szumu stawu, po którym beztrosko przemieszczają się kaczki i łabędzie; że prócz tych śmiejących się ludzi i ubrudzonych dzieciaków od najróżniejszych słodyczy — zrozumiałem, że ono też mnie cholernie wkurza. 
Zamknąłem więc oczy.
Próbowałem podjąć się zadania wyzbycia wszelkiego zapachu, smaku i czucia całej otaczającej mnie przestrzeni. Misji odseparowania siebie od rzeczywistości wokół i wyobrażenia wyłącznie jednostki żyjącej tu i teraz — jaką jestem ja.
 — Tak pomyślałem, że mogę cię tu znaleźć. — Usłyszałem tuż przy swoim uchu. — Jesteś okrutnie przewidywalny. — Zaśmiał się szyderczo, co utrudniło mi ignorowanie jego osoby.
 — Itachi… — zacząłem tonem dającym mu do zrozumienia, że jedyne o czym w tej chwili marzę, to żeby zostawił mnie w świętym spokoju i pozwolił robić to co było moim zamiarem jeszcze przed chwilą.
Do moich uszu doszedł natomiast tylko dźwięk szelestu folii, świst zapalniczki i w mgnieniu oka powietrze zmieszało się z zapachem dymu papierosów. Otworzyłem oczy, zerkając na niego. Nawet nie raczył obdarować mnie jakimkolwiek spojrzeniem, a jedynie oparty łokciami o kolana, z złośliwym uśmieszkiem kierował wzrok przed siebie.
 — Nie mam ochoty na pogawędki — wyznałem bez poczucia winy. — Swoim towarzystwem do końca zepsułeś mi dobry humor. — Ponownie odchyliłem głowę do tyłu, zamykając oczy i starając się powrócić do swojego stanu odosobnienia.
 — Śmieszysz mnie. — Kolejny raz zaśmiał się, równocześnie zaciągając się fajką. — W końcu jako jedyny mogę znosić twój nędzny charakterek na dłuższą metę.
 — Nikt cię o to nie prosi — rzuciłem obojętnie, zamieszczając w tych kilku słowach brak zainteresowania jego ostatnia wypowiedzią.
Z jego gardła tym razem wydobył się cichy chichot, wprawiający mój umysł w niebywałe zdenerwowanie. Odkąd pamiętam, drażnił mnie swoją wyższością z jaką się nosił. Bez przerwy dawał mi do zrozumienia, że jestem od niego gorszy i nigdy nie będę w stanie mu dorównać. Może i miał rację, ale nie dawałem mu tego poznać. Pociągała go nasza rywalizacja w najróżniejszych czynnościach i sam przyznaję, że mnie również.
 — Po co tu wracaliśmy? — zapytałem już dawno chcąc poznać odpowiedź na to nurtujące mnie pytanie. Nie zrobiłem tego wcześniej tylko dlatego, że stanowiło to kolejny epizod naszej wspólnej przygody. Jednak samo przebywanie w tym mieście, doprowadzało mnie do swoistej melancholii, przed którą tyle lat starałem się uciekać.
 — Mam tutaj do załatwienia kilka spraw. — Spojrzałem na niego wyczekując dalszych wyjaśnień. — Interesy, braciszku. — Poklepał mnie po ramieniu z chytrym uśmieszkiem. — Interesy.
 — Akurat tutaj? — Nie spuszczałem z niego wzroku, chcąc dostrzec moment, w którym się zawaha i zauważę, że ma przede mną coś do ukrycia.
 — Zbyt długo z nimi zwlekałem. — Spuścił wzrok, natarczywie wbijając go w swoje czarne obuwie. — Pora przypomnieć wszystkim, kim są Uchiha.
Pierwszy raz w trakcie tej rozmowy, nie zaszczycił mnie tym swoim gburowatym uśmieszkiem, a wręcz powalał mnie swoją poważną postawą. Czułem, że stara się zataić jakieś istotne informacje. Pytanie: dlaczego?
 — Nie możemy w końcu zawieść naszych wspaniałych rodziców, dzięki którym jesteśmy kim jesteśmy! — Przerzucił jedno ramie za mój kark i puścił mi oczko. — Zostawili nam w spadku tak cudowny dom, w tak zjawiskowym mieście — bez przerwy tonął w ironii, a ja miałem ochotę go uderzyć — przecież tak bardzo chciałeś, aby byli z Ciebie dumni. — Powrócił do swojej wcześniejszej pozy, pochylając się na swoimi butami. — Ja również!
 — Bzdura — rzekłem stanowczo, przerywając jednocześnie ten potok kłamstw wydobywający się z jego ust. — Skończ pieprzyć. — Wbiłem w niego zawistne spojrzenie, przekazując, że teraz jestem już zupełnie pewny jego zatajania prawdy.
Uśmiech — mimo świadomości zdradzenia się przede mną — nie schodził mu z twarzy. Pewnie odwzajemniał moje spojrzenie, co dawało mi do zrozumienia, że nie mogę liczyć choćby na cień informacji związanych z przyjazdem.
Prychnąłem.
Nie chciałem dawać mu tej radości z wygranej i zdecydowałem się na zupełne zobojętnienie. Jeżeli w tej chwili nie ma zamiaru zdradzić mi swoich planów, bezsensu jest marzyć, że stanie się to w późniejszym czasie. Pozostało tylko pogodzić się z jego wybujałą wyobraźnią i czekać na finał całej tej sytuacji.
 — Dlaczego się nie cieszysz? — Zmrużyłem oczy słysząc jego beznadziejne pytanie. — W końcu… — zatrzymał się wydobywając ze swojej kieszeni kolejnego papierosa. Odpalił go bez słowa, zaciągnął się i pełną piersią, wypuszczając dym z ust, uniósł ręce do góry i krzyknął — jesteśmy w domu!
Nawet dla mnie — cała ta scena — wydała się wystarczająco komiczna, abym zaszczycił go uśmiechem. Pokiwałem przecząco głową, układając się w tej samej pozycji co on — pochylając się do przodu, z ułożonymi na kolanach łokciami — i zatarłem ręce.
 — Kolejna bzdura — powiedziałem spokojnie i postanowiłem przyłączyć się do niego w czynności palenia papierosa.
W spokoju i ciszy wykonywaliśmy tak pochłaniającą nas czynność. Próbowałem jakiś czas temu przypomnieć  sobie, kiedy zacząłem palić, ale ta data zupełnie uciekła mi z głowy. Wydaje mi się, że miało to miejsce jeszcze przed wiekiem pełnoletności, ale nie dałbym sobie uciąć za to ręki.
Niebo nad naszymi głowami powoli przybierało ciemniejsze barwy. Wszystkie dzieciaki z niechęcią rzuciły się za swoimi rodzicami, oświadczającymi im, że pora już wracać. Wydało mi się to nagle śmieszne. Skoro słońce — rażące, oślepiające, zabijające — jest tak niezwykle kochane przez ludzkość, to dlaczego deszcz — kojący, chłodzący, oczyszczający — traktowany jest jak najstraszniejsza choroba?
Świat jest beznadziejny.
My wraz z nim.
 — Jak długo ci to zajmie? — zapytałem Itachiego, który spojrzał na mnie z niezrozumieniem. — Długo potrwają te twoje „interesy”? — Uniosłem ręce do góry nakreślając w powietrzu cudzysłów przy  ostatnim wyrazie.
 — Jakiś czas — rzekł bez empatii odwracając wzrok.
 — To nie jest żadna odpowiedź.
 — Masz okazję się zabawić — ponownie wbił we mnie swoje oczy — powspominać. — Rozmarzył się. — Wykorzystaj to.
 — Gadasz jak walnięty — oznajmiłem ironicznie, nie orientując się w jego zamiarach.
On najlepiej był świadomy tego, że ostatnie na co mam ochotę, to rzucić się w otchłań przeszłości. Sama decyzja przyjazdu tutaj wprawiła mnie w tak widoczne osłupienie, że nie byłem w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której dobrowolnie poddaje się śladowej pamięci, w której zachowały się resztki wspomnień.
I w tamtym momencie sprawił, że cały schemat mojej samoobrony budowanej i konstruowanej przez jedenaście lat, został poddany niesłychanej próbie przetrwania. Wypowiadając kilka jednosylabowych wyrazów, spowodował w mojej głowie istny wybuch dawno uśpionego wulkanu.
Zrzucając mnie tym samym na dno zamierzchłych czasów.
Zapomnianej historii
Przekreślonych losów.
 — A co z nią?
Spoważniał, jakby żałował, że w ogóle poruszył ten temat.
 — Nie masz ochoty jej odwiedzić? — Mimo to, ciągnął swoją wypowiedź, tym samym wbijając mi z każdym kolejnym słowem następne noże.
Nie odezwałem się. Z najwyższym skupieniem udawałem, że nie słyszałem jego pytań i starałem się skupić na wszystkim, prócz dawnej przyjaciółki, którą utraciłem.
  — Sasuke? — Szturchnął mnie łokciem.
A ja wciąż nie reagowałem, stawiając kolejne granice i wznosząc najwyższy mur wokół swoich myśli; odgradzając równocześnie każdą z nich, która choćby w minimalny sposób miała coś wspólnego z różowowłosą.
Ona już dawno przestała dla mnie istnieć.
Tak samo jak reszta świata.
Zakłamana w każdym calu.
 — Sasuke, obudź się. — Powtórzył swój gest, zwracając tym samym moją uwagę. — Chcesz o tym pogadać?
Spojrzałem na niego z niedowierzeniem i tym razem to ja zaniosłem się szyderczym śmiechem; wręcz nie do opanowania. Mój rechot słyszała zapewne większość osób przebywająca w parku, a która nie zdążyła jeszcze uciec przed zbliżającym się deszczem.
 — Potrafisz człowieka rozbawić. — Nie przestając chichotać trzymałem się z bólu za brzuch. — Nie musisz grać dobrego, starszego brata. — Poklepałem go po plecach, wciąż śmiejąc się z jego wcześniejszej wypowiedzi.
 — Nie mam zamiaru nalegać. — Uniósł ręce do góry w geście pojednania i uśmiechnął się.
Przestałem obawiać się moich uczuć i na nowo opanowała mnie emanująca pewność siebie. Moje dzieciństwo przysporzyło mi wystarczająco wiele okoliczności, które dały mi powód aby zachować uczucia dla siebie i zaprzestać ich używać. Nie miało to najmniejszego sensu i przede wszystkim nie dawało to żadnych sensownych korzyści.
Moje relacje z dziewczynką o zielonych oczach nigdy nie przekroczyły granic dopuszczalnych, co pozwalało mi w tamtej chwili ignorować zupełnie jej osobę.  Nie mogłem pozwolić sobie na choćby jedną słabość, niszczącą wyznaczony cel mojego życia.
Nie należy przyzwyczajać się na stałe.
Wynikiem podobnych poczynań okazuje się wyłącznie zawód. Nie tylko względem osoby lub osób, które nie sprostały naszym oczekiwaniom, ale i wobec siebie — że w tak łatwy sposób, pozwoliliśmy się oszukiwać.
Ten błąd towarzyszył mi wiele lat, a uświadomiła mnie w nim osoba, która postrzegana była w kategoriach znienawidzonej.
Poczułem na swojej dłoni pierwszą kroplę deszczu. Wcześniejsze przypuszczenie o zbliżającej się złej pogodzie okazały się słuszne. Nadeszła pora, w której trzeba powrócić do dawnego domu i bezzwłocznie zrobić w nim porządek. Nie zaprzeczam, że przyzwyczaiłem się do wygody i komfortu, ale nie zamierzałem najbliższych tygodni lub miesięcy — w zależności od pośpiechu Itachiego — spędzić w tym zakurzonym budynku. Ociekającym niewyobrażalną ilością przedmiotów wywołujących niechciane wspomnienia.
 — Nie wiem jak ty… — podparłem się rękoma o ławkę i jednym szybkim ruchem wystartowałem do pozycji stojącej — ale ja nie mam zamiaru tutaj moknąć. — Otrzepałem obie ręce, aby następnie włożyć je do swoich kieszeni.
Itachi bez słowa powielił moją czynność i nie czekając na mnie ruszył w kierunku domu. Westchnąłem zrezygnowany przyśpieszając aż do momentu, w którym udało mi się go dogonić. Nie przeszkadzała mi cisza, która zaistniała w trakcie tego spaceru, ale przyznaję, że nurtowały mnie jego przyszłe poczynania związane ze wspomnianymi interesami. Mimowolnie zerknąłem na niego i z niezwykłym przejęciem lustrowałem jego pozbawioną emocji twarz. Owszem. Byłem w pełni świadomy nieobliczalnej osobowości brata, a przede wszystkim jego niebezpiecznej i budzącej niepokój postawy. Niejednokrotnie byłem świadkiem sytuacji, kiedy Itachi nie panując nad sobą, doprowadził do śmiertelnie groźnych wypadków.
Czy odczuwałem obawę?
Absolutnie.
Jedynie zaciekawienie wzięło górę nad rozsądkiem i pozwalałem sobie na to obiektywne rozważanie.
Nie zważając na coraz gęstsze opady deszczu włożyłem do ust swojego dobrego przyjaciela. Nadzwyczaj dobrze zdawałem sobie sprawę z zagrożenia jakie niesie tak długotrwałe palenie, zwłaszcza w tak częsty sposób. Pozwalało mi to jednak na spokój i wyzwolenie się z przewidywalnego do bólu świata, głoszącego wszem i wobec niepożądane skutki tej czynności. Ludzkość czeka na podobne oświadczenia, aby na nowo przestać być sobą, żebrząc o należność innych; rzucając się na wszystko co tylko jest wyżej niż ona. Nienawidzi siebie nie mogąc być podobną do innych. Nikt już nie potrafi być szczery... Gdyż należy być wyłącznie szczerym do bólu.
Z moich ust wydobyła się wysoka ilość toksyn, lecz ja poczułem tylko kontrolę nad tym co tkwi we mnie. Władzę nad każdym centymetrem mojego ciała.
Kąciki moich ust uniosły się do góry, a oczy wciąż starały się nie zbaczać z celu, jakim stał się Itachi.
Dlaczego zgodziłem się na to wszystko? 
Zatrzymałem się.
Dlaczego? To oczywiste.
Nic na tym cholernym świecie nie jest prawdziwe.


Ciekawe czemu nie dziwi mnie fakt, że zabrał mnie dokładnie w tak obskurne i śmierdzące alkoholem miejsce? Byłem pewny, że Itachi nie udziela się charytatywnie na różnego rodzaju konferencjach i balach, ale nie spodziewałem się także, że każdą wolną chwilę poza domem spędza w takich spelunach.
 — I jak, braciszku? — Dzięki kilkunastocentymetrowej przewadze wzrostem, z łatwością ułożył swoją rękę na moich włosach i bezczelnie je zmierzwił. — Podoba ci się?
Nie.
Nie miałem ochoty pozostać w tym miejscu nawet minuty dłużej. Wszystko w nim mnie odrzucało; zapach rozlanego piwa, widok półnagich nastolatek nie stroniących od używek i obleśnych typów wpatrujących się w nie jak zgłodniałe wilki. Wszędzie — w każdym kącie — panował brud i niechlujstwo jakich moje oczy nie zdążyły jeszcze w tym życiu zaznać. Itachi miał najwidoczniej inne plany trzymając rękaw mojej kurtki i zaciekle szarpiąc mną w kierunku stolików w tylnej części sali.
W trakcie przepychania się pomiędzy spoconym towarzystwem, przeszło mi przez głowę, czy łamię prawo przebywając tu w tak młodym wieku. Miałem zamiar zapytać się o to brata, ale każda próba kończyła się negatywnym rezultatem z powodu głośnej muzyki i krzyków pijanych ludzi.
 — Myśleliśmy już, że się nie zjawisz!
Starszy od mojego towarzysza mężczyzna podniósł się ze swojego miejsca i przywitał się z nim w dość specyficzny sposób. Pierwszy raz spotkałem się z czułym przytulaniem facetów. Sama myśl powtórzenia takiego manewru wywołała we mnie niemałe mdłości.
 — Widzę, że nie przyszedłeś sam. — Wyjrzał zza Itachiego lekko się pochylając, zupełnie jakby mówił do małego dziecka. — Witaj, mały. — Uśmiechnął się czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony, podczas gdy ja nie mogłem oderwać wzroku od jego złotego zęba.
Kto normalny, w dzisiejszych czasach pozwala sobie na takie ozdoby?
Najwyraźniej ktoś  n i e n o r m a l n y.
 — Jest nieśmiały. — Brat cofnął się o krok, obejmując mnie swoim ramieniem. — Rozumiesz... — przymknął jedno oko próbując stworzyć wizerunek rozluźnionego — ostatnia sytuacja miała na niego duży wpływ. Próbuję mu pomóc.
Wpatrywałem się w niego jak w człowieka pozbawionego poczytalności.
Ochota na przebywanie w tym budynku równała się zeru i nie marzyłem o niczym innym jak o tym, aby wrócić w tej chwili do domu i napić się w spokoju gorącej herbaty przy jednym z nudnych filmów, które miały lecieć dziś w telewizji; a on nieudolnie stara się tłumaczyć moje zachowanie, tylko po to, żeby zatrzymać mnie na dłużej.
 — To jego ostatni dzień. — Wciąż mnie obejmując sporadycznie unosił swoją dłoń do góry, aby następnie znów zamieścić ją na moim ramieniu. — Nasz ostatni dzień. Nie chciałem żeby biedak sam spędził go w domu.
Czego nie rozumiał w moim zawistnym spojrzeniu?
Moim największym marzeniem było leżenie na kanapie, z dala od tej meliny.
 — Itachi, dobrze wiesz, że twój brat nie potrzebuje specjalnego zaproszenia. — Uśmiechnął się po raz kolejny w moją stronę. — Siadajcie.
Dopiero kiedy zszedł z pola mojego widzenia, zauważyłem, że liczba przy stoliku, który mieliśmy zając wynosiła pięć osób. Przyjrzałem im się dokładniej dopiero w chwili, gdy zainteresowanie naszym przybyciem opadło, a Itachi wdał się z nimi w głośną i nieznacząca dla mnie dyskusję.
Prócz mężczyzny, z którym dane mi było wpaść w nurt komunikacji siedziało jeszcze trzech innych i jedna kobieta. Jej ręce przyozdobione były mnóstwem tatuaży, a twarz w większości zajmowały srebrne kolczyki. Wyobraziłem sobie Sakurę w takim wydaniu i zrozumiałem, że nie mógłbym jej takiej zaakceptować. Zamrugałem szybko odganiając od siebie te myśli i zapominając o wymyślonym obrazku. W duchu tliła się nadzieja, że poznana dziś szatynka już nigdy więcej nie znajdzie się w polu mojego widzenia.
Skupiając uwagę na tańczących ludziach i specyficznie wyginającym się na różne strony didżeju, obmyślałem plan mojej ucieczki. Poczynając od wyjścia z tego budynku ze statusem niezauważonego i nie stwarzającego żadnych podejrzeń, poprzez nie narobieniu sobie niepotrzebnych kłopotów, jeżeli chodzi o stróżów prawa oraz wysokich, umięśnionych goryli stojących tuż przed i za wyjściem, aż do bezpiecznego powrotu do domu.
Z każdą minutą mój plan wydawał się coraz bardziej realny i możliwy do przeprowadzenia. Następne elementy zostały szczególnie rozpatrzone i rozważone na różne sposoby. Pozostała mi tylko decyzja nad środkiem komunikacji odstawiającej mnie całego i zdrowego pod czerwonką bramką mojego ogródka.
Autobus, czy taksówka?
Czy o tej godzinie uda mi się cokolwiek znaleźć?
Zaraz.
Która jest godzina?
Zdenerwowany odwróciłem się z powrotem w kierunku stolika przy którym siedziałem i w tym samym momencie spostrzegłem, że znajdujemy się przy nim tylko ja i mój brat. Nie odrywał ode mnie swojego wzroku, jakby dokładnie czytał mi w myślach i był świadomy tego co zrodziło się w mojej głowie, a co w najbliższym czasie pragnąłem wcielić w życie.
 — Aż tak mnie nienawidzisz? — zapytał po dłuższym mierzeniu się ze mną spojrzeniami.
Otworzyłem szerzej oczy dając po sobie znać, że wprowadził mnie w osłupienie. Nie byłem całkowicie pewny, czy przed chwilą usłyszałem właściwe pytanie. Pomyślałem, że znajdując się w unoszącej chmurze pachnącej środkami odurzającymi i przebywając wśród zapachu alkoholu, mój mózg przestał właściwie pracować, a jedyne co widzę to urojone zjawiska.
 — Sasuke? — Starał się wybudzić mnie z letargu. — Odpowiedz.
Nie wydawało mi się.
On rzeczywiście zadał mi to pytanie i czeka teraz na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Jednak czego może się spodziewać?
Tak, Itachi. Nienawidzę cię.
Tylko czy to była prawda?
 — Nie wiem — wydukałem, nie chcąc aby jego zniecierpliwienie przeobraziło się w agresję.
Uśmiechnął się i podniósł do ust kufel z piwem.
Starałem się stworzyć listę rzeczy, które spowodowały moją niechęć względem jego osoby. Przypomnieć sobie wszystkie sytuacje, w których tracił w moich oczach i które sprawiały, że moje braterskie uczucia stawały się nieznaczące… Niewidzialne.
 — To wszystko ich wina — lekko obracał kuflem w dłoni, zgarniając tym samym białą pianę gnieżdżącą się na ściankach — oni sprawili, że nie znasz mnie ani trochę.
 — Nie mieszaj w to rodziców! — krzyknąłem, uderzając równocześnie pięścią o blat stołu zorientowawszy się kogo miał na myśli.
W moich oczach wezbrały się łzy na samo wspomnienie nieżyjących bliskich. Jak śmiał mówić o nich w ten sposób i to w dodatku w takim miejscu. To co zaistniało w naszych relacjach nie miało nic wspólnego z rodzicielami, a jedynie z jego buntowniczą i nienawidzącą wszystko i wszystkich postawą.
 — Jesteś śmieszny. — Z jego ust nawet na chwilę nie schodził ten szyderczy uśmieszek, który doprowadzał mnie do prawdziwego szaleństwa. — Taki niewinny — wymieniał wciąż wpatrując się w przezroczystą; prawie pustą szklankę — nieświadomy wszystkiego —dokończył.
 — Zamknij się i pozwól mi stąd iść! — wydarłem się, choć w tym chaosie muzyki i przekrzykujących się głosów, mój własny brzmiał jak nieznaczny szept. — Mam dość ciebie, twoich zachcianek i tego cuchnącego miejsca.
 — Nawet nie wiesz jak jesteśmy do siebie podobni. — Zmrużył oczy w końcu kierując je na moją osobę. — Pora abyś poznał prawdę o swoim życiu — przechylił kufel, wypijając jego zawartość w całości — zakłamanym życiu.


To jedyny powód — wystarczający — abym postanowił; bez żadnego sprzeciwu, wyruszyć w podróż do swojego dawnego miejsca zamieszkania.
Itachi jako jedyny nie udaje nikogo i nawet nie stara się sprawiać takiego wrażenia. Od samego początku był tylko sobą, mimo iż reszta świata nie potrafiła go takim zaakceptować.
Nawet ja.
Jego własny brat.
I właśnie dlatego nie opuszczę go do samego końca.
To on otworzył moje oczy na podłość egzystencji, na bezlitosne postępowanie ludzi, brak szacunku względem własnych ras i chciwość dusz, jakie sami hodowaliśmy przez lata.
Żyjemy w świecie obłudy i kłamstwa; niezliczonego egoizmu i fałszu. Otaczający nas ludzie wciąż kryją prawdziwe oblicze pod maską humorów, zupełnie jakby wstydzili się samych siebie, jakby zaprzeczali swojej osobistej naturze. Nie jesteśmy w stanie policzyć zła jakie wyrządza każdy z osobna zaledwie jednego dnia. Patrząc na siebie z pogardą i zazdrością, wciąż pożądamy niemożliwego. Nie wierząc w nic. Nie używając uczuć, a wyłącznie iluzji pewnych emocji;  kochając na oślep, czując niezwyciężoną nienawiść.
Tolerujemy.
Nie potrafimy być sobą.
Nie znamy się wzajemnie.
Już dawno przestałem poszukiwać szczęścia, które zwyczajnie nie istnieje. U boku jedynej prawdziwej osoby.
 — Sasuke — jego głos wyrwał mnie z rozmyślań — idziesz, czy masz zamiar utonąć w tej kałuży?
Spojrzałem w dół i spostrzegłem, że od dłuższej chwili stoję w wzbierającej się w tym właśnie miejscu wodzie, a moje obuwie krzyczy o ratunek. Sam nie wiem ile czasu zajęła mi retrospekcja tego wydarzenia, ale potrzebowałem tego.
Zabawa przeszłością czasem okazuje się przydatna. Uświadamia dlaczego ważne jest, aby znaleźć się w wyznaczonym miejscu, o określonej godzinie.
 — Przyszła mi ochota na kawę — zacząłem.
 — Kawa?
 — Dokładnie — przytaknąłem — ciepła, smaczna kawa.
Wzruszył ramionami.
 — Dlaczego nie — rzucił, odwrócił się na pięcie i wrócił do dalszej wędrówki.


Skoro przez nieokreślony czas w mojej przyszłości dane mi będzie spędzać go właśnie w tym mieście — muszę zaznajomić się z nim na nowo. Nauczyć się go od podstaw, odnowić dawne przyzwyczajenia, odświeżyć kontakty potrzebne mojej egzystencji. Przystosowanie się zajmie z pewnością znaczną część tego czasu, ale czego nie robi się z miłości…
Śmieszne.
Zacznijmy więc od dobrej kawiarni, z której nie wyszedłbym z bolącym żołądkiem.
Ze względu na to, że w wieku siedemnastu lat raczej rzadko zdarzało mi się wychodzić z domu w celach rozrywkowych, zdałem się na Itachiego. Choć natchnęła mnie obawa, że on sam nie często korzystał z tak kulturalnych miejsc, a ja wraz z nim zostaniemy skazani na niemiłą obsługę w postaci starej, zaniedbanej kobiety, wrzeszczącej na wszystkich klientów.
 — Co powiesz na to? — Itachi rozłożył szeroko ręce przed niewysokim budynkiem w kolorze beżu, z zasłoniętymi okiennicami w dość specyficzny i ciekawy sposób.
Lokal nosił uroczą i pieszczotliwą nazwę: Caffe bar, co wywołało u mnie jedynie mdłości. Rozejrzałem się wokoło, ale nie znalazłem nic ciekawszego, a tym bardziej nic co oferowało mi moją zachciankę dlatego bądź co bądź pozostało mi jedynie przytaknąć na propozycję brata. Uśmiechnął się — nie jestem pewny czy powodem była moja reakcja ogłaszająca wszem i wobec niechęć wobec tego miejsca, czy wykazał się tak ogromną nie spostrzegawczością… I w jego mniemaniu, znów okazał się bezbłędny.
Nieważne.
Ledwo przekraczając próg kawiarni, uderzył we mnie zapach parzonej kawy. Unosił się w powietrzu, zapraszając nowo przybyłych gości do zakupu jednego z podawanych trunków. Jak nigdy wcześniej, za wszelką cenę zapragnąłem tu być, równocześnie stwierdzając, że to miejsce będzie odwiedzane przeze mnie każdego ranka.
Zająłem jeden z dwuosobowych stolików, podczas gdy Itachi udał się złożyć zamówienie. Rozejrzałem się w poszukiwaniu popielniczki, jednak okazało się to bezskuteczne. Stoły przyozdobione były wyłącznie w mały, srebrny świecznik i niewielki bukiecik sztucznych kwiatów. Ignorując sytuację, wyciągnąłem z kieszeni paczkę papierosów, wkładając od razu do ust jednego z nich.
 — Ekhm — usłyszałem nad sobą chrząknięcie kelnera.
Z papierosem w ustach i zapalniczką tuz przy nim spojrzałem na niego spod byka, nie rozumiejąc zaistniałej sytuacji, na co on tylko wskazał palcem na tabliczkę wisząca tuż nad wejściem.
ZAKAZ PALENIA.
 — Musi pan wyjść na zewnątrz.
 — To chyba jakieś kpiny — rzuciłem, wyciągając z ust fajkę. — Ty chyba nie wiesz kim ja jestem. — Wstałem równając się z nim wzrostem.
Mężczyzna najzwyczajniej w świecie nie miał pojęcia co właściwie się stało. Nie opuszczając jednak miejsca, zadarł brodę, a jedyne co mówiło o jego strachu, to trzęsące się szklanki na tacy w jego rękach. Ogarnęła mnie złość, nieopisana żądza pokazania mu kto tu rządzi i kto dyktuje tu jakiekolwiek zasady. W mojej głowie przemknął obraz jego zakrwawionej twarzy i poniżonej dumy.
 — Sasuke!
Podczas gdy moja pięść otrzymała od mózgu rozkaz uderzenia i już miała go wykonać, w mgnieniu oka pomiędzy nami znalazł się Itachi. Jego wzrok wyraźnie nakazywał mi się opanować, zapewne pamiętając dobrze zakończenia podobnych sytuacji z przeszłości.
Brak kontroli.
Totalny, kompletny brak kontroli.
 — Przepraszam za brata. — Odwrócił się w stronę kelnera, trzymając dłoń na mojej klatce piersiowej.
 — Pójdę się przewietrzyć — powiedziałem ironicznie w stronę mojej byłej ofiary i nie bacząc na jego sylwetkę, uderzyłem swoim barkiem o jego, nim zdążył się odsunąć.
Szarpnąłem drzwiami, odwracając się przodem do mojego towarzysza i bez wahania odpaliłem papierosa już w przejściu. Wszyscy musieli sobie uświadomić, że w mieście pojawili się Uchiha, a im nie wolno było stawiać żadnych warunków.
Drzwi zamknęły się z hukiem, a ja wciąż wychodząc tyłem starałem się nie stracić kontaktu wzrokowego z nieudacznikiem nieznającym swojego miejsca na tym świecie. Za pomocą ruchu warg przekazywałem mu, że jego spokojne życie uległo radykalnej zmianie i nim zdążyłem doprowadzić to do końca, wpadłem na przechodzącą za mną osobę. Nie mając czasu na szybką reakcję, starałem przewrócić się w powietrzu na bok, aby nie uderzyć głową o twardy i nierówny chodnik.
Leżąc na ziemi, tuż obok mojego nosa przemknęło zielone jabłko, a za nim reszta owoców należących zapewne do mojego „napastnika”. Podniosłem się do pozycji siedzącej i zgrabnie otrzepałem rękaw swojej marynarki zapaskudzony kurzem ulicznym. Zlustrowałem swoje dłonie, czy nie ma na nich może śladów wywołanych upadkiem, ale wszystko wskazywało na to, że należał on do zupełnie niewinnych i nie ucierpiała na tym ani moja skóra, ani moje ubranie. Chwyciłem w ręce turlający się bez przerwy owoc i podnosząc się do góry podrzucałem nim w celu rozładowania napięcia w moim organizmie.
Pierwsze ten nieznośny kelner, a teraz jakiś…
 — Sasuke? — usłyszałem za sobą. — Sasuke Uchiha?
O czym to ja?
Nie pamiętam.
Bo właśnie jedynym zajęciem, absorbującym cały zaistniały czas, było rozmyślanie ileż to już dni, tygodni…
Ileż to miesięcy, lat…
Jak długo, dane mi było żyć bez jej głosu…



Od autorki: Witam, witam! Troszkę mi to zajęło, przynajmniej sama dla siebie wyznaczyłam krótszy termin opublikowania drugiego rozdziału. Niestety. Czasami nie wychodzi tak jak sobie to zaplanujemy.
Jeżeli chodzi o trójeczkę, możliwe, że czas oczekiwania będzie dłuuuuuuższy.
A może krótszy? ;)

Dużo, dużo tajemnic. Wciąż coś niewyjaśnionego, coś skomplikowanego.
Ale, wszystko w swoim czasie.

Dziękuję każdemu obserwatorowi, każdemu komentującemu. Jejciu, tak strasznie miło! ;)
Pozdrawiam wszystkich i do ponownego spotkania!

5 komentarzy:

  1. Dalszej weny życzę! Jestem ciekawa kontynuacji ;)
    http://historia-hyuga.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Zostaje tu, podoba mi sie tu C: historia jest ciekawa i wciaga, czekam na ciag dalszy. Pozdrawiam i zycze weny :)
    Zapraszam do mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakoś tak nigdy nie mam ani czasu, ani weny, żeby skrobnąć Ci fajnego komcia. Właściwie, to teraz też nie posiadam pomysłów, postanowiłam improwizować, a czy wyjdzie, nie wiem.
    Piszesz tak... przyjemnie. Mogłabym czytać te same rozdziały na okrągło bez strachu, że w końcu mi się to znudzi.
    Uzależniasz czytelnika. Wdrążasz w swoją historię powoli, ale nie zamulająco. Podoba mi się to, bo czytając Twoją twórczość, czuję się jakbym chłonęła jakąś bardzo interesującą książkę.
    Zastanawiam się też dlaczego w niektórych miejscach stawiasz dwie kropki na końcu. Przeoczenie? Jakaś zasada, której ja nie znam?
    Czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam ciepło.

    P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może to tylko pusty i miły dla oczu komentarz z mojej strony.. ale uwierz - pisany prosto z serca.
      Dziękuję.
      Każde z Twoich określeń zostało przeze mnie odebrane w tak powolny sposób, abym mogła je zapamiętać i pozostawić na chwilę zwątpienia w siebie.
      Nie jestem w stanie opisać uczucia radości, jaką sprawia mi wiadomość, że jest sie po 'coś'.
      Pozdrowiam również. ;)

      Co do kropeczek.. to chyba takie przyzwyczajenie, odruch bezwarunkowy.
      Dziękuję i za to, lecę poprawiać. ;))

      Usuń
  4. Łaaa super!!<3

    OdpowiedzUsuń

CREATED BY
Mayako